Pandemia boleśnie obnażyła nasz stan duchowy. Ukazała w pełnej krasie hierarchię priorytetów, uwypukliła największe tęsknoty, zweryfikowała plany i marzenia, nagięła cele i oczekiwania, obniżyła standardy życia w aspekcie fizycznym i może wzbogaciła nas w sferze ducha. Zostaliśmy postawieni przed zwierciadłem, które daje nam poznanie siebie, lepiej i lepiej. Codziennie dostrzegamy coraz to bardziej skryte czy subtelniejsze słabości, coraz bardziej zakopane i zostawione sobie samym rany, coraz bardziej zakorzenione w nas zrezygnowanie, coraz bardziej kusząca perspektywa poddania się monotonii i bezsensowności. Mamy dosyć.
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że przed samym sobą nie sposób uciec. Nie możemy zamknąć swojego duchowego „ja” w pokoju obok do czasu powrotu do „normalności”. Nie jesteśmy w stanie zamknąć swoich emocji w pewnej klatce i z satysfakcją przyglądać się temu, jak się duszą w ciasnej przestrzeni w ramach odpłacenia im się za te wszystkie momenty, gdy nas samych trzymały boleśnie w szponach swojej siły i wpływów. Stajemy w prawdzie przed sobą. Bolesnej, jawnej, nagiej. Możemy walczyć, zaprzeczać, nie przyjmować tego tak długo na ile starczy nam sił. Ale ile można się opierać temu nalotowi, jak silne są nasze bunkry dające schron przed bombardowaniem, jak długo możemy się chować i unikać konfrontacji? Kiedy przyjmiemy, że musimy się poddać, że walka jest skończona, że nie zwyciężymy tak potężnego przeciwnika.
Dzięki temu poznałam siebie jak nigdy wcześniej. Co więcej – poznałam Jego, a w tyle zostawiłam pustą religijność. Doświadczyłam głębi i istoty przeżywania, a nie wypełniałam tylko obowiązki i powinności wobec Najwyższego. Zaczęłam w tej relacji działać w wolności, chęci i własnej potrzebie, a nie, bo tak wypada, tak należy, tak mnie nauczono i to we mnie wpojono. Doświadczyłam, a nie uczyłam się niby jak doświadczać, ale nie umiałam tego wprowadzić w czym. Z Jego pomocą odgrzebałam wszystkie rany, które w końcu udało się (Jemu/nam) opatrzeć. Teraz znam na wylot swoje słabości i pragnienia, wiem kiedy jest największa szansa, że mogę ulec i co jest dla mnie szczególnie niebezpieczne. Gdzie najłatwiej we mnie wbić klin, który ma mnie od Niego odłączyć.
Podjęłam zarazem decyzję o tym, że chcę kochać. Chcę wstawać z kolan, pragnę wołać o dobro, nadzieję, wiarę, zmartwychwstanie. Marzę o tym, żeby sama być odbiciem Jego światła.
Obecne dni są jednak u mnie ostatnio walką prawie na śmierć i życie. Codziennie staję w szranki, poświęcam ostatnie zapasy siły, by pozostać jako ta „żywa”. Powoli mam dosyć. Widzę, że Bóg codziennie mnie umacnia, ale wolałabym tak szczerze, by sytuacja po prostu nie wymagała tak ogromnych nakładów Jego mocy. Łaską, ale także ogromną trudnością w przyjęciu tego, jest to, że czuję, że to tylko dzięki Niemu stoję na nogach. Tylko z Jego pomocą jestem w stanie otworzyć oczy i działać na tyle, na ile potrafię w obecnej chwili.
Największą i najważniejszą dla mnie walką jest ta nieustanna, tak wyniszczająca i tak energochłonna, ale tak konieczna bitwa o uśmiech. Mój i ludzi dookoła mnie. Tych, których fizycznie nie ma obok, ale wiążą nas bliższe lub dalsze, głębsze lub bardziej powierzchowne relacje. Ten jeden gest mimiczny, niby tak błahy, a jednak tak piękny to coś, co możemy dać komuś całkowicie bezinteresownie, nie oczekując żadnej zapłaty i co może tak często i tak skutecznie uratować czyjegoś ducha w pewnym dniu.
Prawie codziennie ma ochotę płakać z powodu tego, jak bardzo już nie mogę. Jednak w tym wszystkim dalej szukam dobra. Dalej wołam o miłość i o siłę. Nie chcę przestać żyć, nie chcę ulec temu marazmowi. Często przed zaśnięciem, gdy staram się wyciszyć, lub wsłuchuję się w muzykę i przebywam z Nim, zaskakuje mnie to, jak mocno bije moje serce. Skąd ono ma siłę? Jak to jest, że ono nigdy się nie męczy? Niestrudzenie, nieustannie pracuje. Nieprzerwanie tłoczy tę krew, bym mogła żyć. Jest to piękny obraz pracy Boga, który codziennie tak samo ożywia i pompuje we mnie ducha Swojej miłości, bym nie stała się tak wycofana, zrezygnowana, zobojętniała, martwa jak tyle ludzi dookoła.
Jednak mimo to, w moim sercu panuje burza, jest jakieś zdenerwowanie, wkurzenie, bunt wobec codzienności, niezgoda na to, że wszystko tak wygląda. Szczerze mogę powiedzieć: po prostu jestem zmęczona. Mam dosyć swojej słabości i niemocy. Jednak walczę o to, żeby w tym także dostrzegać jak piękne jest to, że nie ważne co bym powiedziała, jak bardzo bym się wkurzała, jak mocno mam ochotę wszystkim rzucić i po prostu zwiać przed całym światem, On dalej posyła Ducha. Nie chce mnie zostawić samej, bym nigdy nie szła sama po tej pustyni, która wydaje się ukojeniem.
Nie chcę także przyjmować różnych emocji, bo są niesamowicie silne. Wiem jak mocno mogą być niszczące, gdy nie zaopiekujemy się nimi dobrze. Gdy nie nazwiemy adekwatnie tego, co czujemy, gdy nie odkopiemy źródła i nie znajdziemy przyczyny dlaczego takie, a nie inne, fale emocji napływają. Wiem za dobrze co się z nami dzieje, gdy próbujemy je zaspokoić niewłaściwymi wyborami. Gdy upatrujemy ukojenia nie tam, gdzie powinniśmy. Gdy wędrujemy od jednej ślepej uliczki do drugiej. To nie znaczy, że mamy zabijać w sobie pragnień – nawet jeśli wydają nam się błahe, ziemskie.
Uczę się, żeby nie rezygnować z pragnienia otrzymania miłości od drugiego człowieka. Staram się odnaleźć balans, między tym, by relacje, przyjaźnie, ewentualnie przyszłe związki były na tyle ważne, by tam mieścił się mój skarb na ziemi, ale jednocześnie by nie zapychać tym bogactwem skarbca przeznaczonego na miłość Boga. A jest on ogromny, bo jak wołamy do Niego, by wylał na nas ducha prawdy, miłosierdzia i nadziei nie robi to pipetą a wielkimi wiadrami. Trzeba być ostrożnym by nie próbować zaspokajać pragnienia doświadczenia Boga człowiekiem, pasją czy swoim ego, Ale jednocześnie nie powinniśmy nigdy rezygnować z bliskości innej osoby. Bóg chce siebie dawać przez nas, ale także nam dzięki innym. Nie uzdolnił nas do oddawania życia za kogoś obok, po to, by nie walczyć o miłość także między nami. Nawet jeśli nie będzie łatwo, będą szansy zranienia, będzie chęć ucieczki, będą błędy i potknięcia – nie możemy rezygnować. Gdy ogołocimy się z tego i poddamy się beznadziei, przyjmiemy z góry porażkę, odbierzemy sobie szansę – właśnie przegraliśmy życie.
Tak samo nasze pasje, małe czynności, które dają nam szczęście czy jakieś ogromne marzenia lub plany nie są jedynie jakimś tłem. Są równie ważne, byśmy mogli się uśmiechać, mieli motywację do działania i zmieniania rzeczywistości. Byśmy mogli coś wnosić do tego świata.
Bóg nie chce nigdy nam odbierać piękna życia na ziemi. Chce je ubogacać, upiększać, pomnażać dobro i obdarowywać kolejnymi łaskami. Dlatego walczmy o każdą najmniejszą rzecz, na której nam zależy i która daje nam radość. Działajmy. Uzbrajajmy się w zbroję przeciwko braku miłości i zarzucajmy sobie na plecy ogromny wór pełen ziarenek wiary, nadziei i dobra, który będziemy siać hojnie i obficie.