Dzierżymy w dłoniach przerażającą w swej skuteczności broń – słowa.
Przed nimi nie ma obrony. Raz usłyszane mogą na zawsze wgryźć się w myśli, odcisnąć niezmywalne piętno na duchu, odebrać na raz całą godność, nadzieję i światło. A tak często szastamy nimi jakbyśmy w rękach mieli zabawkę. O wiele za dużo słów wypowiedzianych bez przemyślenia, bez refleksji nad tym, jaki przekaz mają nieść i co jest prawdziwą motywacją wypowiadania pewnych fraz. Tak nieskończenie wiele ran pozostawionych po obgadywaniu, słowach za mocnych, powiedzianych pod wpływem emocji, tych odbierających nam wartość, odbierających nam miłość do ludzi i do nas samych.
Żyjemy w świecie hałasu i chaosu. Straciliśmy umiejętność komunikacji. Coraz lakoniczniejsze wiadomości, coraz bardziej bezpośrednie przekazy, zawierające coraz mniej wrażliwości na estetykę, różnorodność i piękno formy komunikaty. Liczy się przekaz, liczą się emocje, liczy się „życie”.
Ale zapominamy, że jesteśmy odpowiedzialni za wszystko, co pada z naszych ust. Za każde jedno słowo powiedziane za dużo, za każde jedno zdanie, które było usłyszane pod wpływem emocji, za każdą jedną prawdę, która okazuje się niesprawdzona, za każde jedny, niepotrzebny w danej sytuacji, przykry i nieodpowiedni wyraz. Każda jedna rana zadana przez to, co padło z naszych ust, a to, czego można było nie wypowiadać obciąża nas.
Jesteśmy odpowiedzialni za swoje czyny. Zaufanie Boga do nas przejawia się w tym, że daje nam rozum, nakłada na nas przykazania, które mają powodować by brzemię win było jak najmniejsze, a serca innych i nasze były poranione jak najmniej. To, że będziemy się wyrzekać odpowiedzialności znajdując tysiąc wymówek nie zwalnia nas z tego, że Bóg dobrze wie, co nami kieruje, widzi jak jesteśmy zakuci w różne grzechy, czasem kompleksy, często własne zranienia. Jak bardzo my potrzebujemy miłości.
Jak mamy dzielić miłość z innymi ludźmi dookoła, skoro w nas samych brakuje jej tak bardzo? Nie można pomnażać czegoś, czego się nie ma. Brak Jego miłosierdzia powoduje, że te obszary miłości zniszczone w nas przez grzech wychodzą na światło dzienne w postaci tego jak traktujemy innych i samych siebie.
Na początku było Słowo,
a Słowo było u Boga,
i Bogiem było Słowo.
Ono było na początku u Boga.
Wszystko przez Nie się stało,
a bez Niego nic się nie stało,
co się stało.J 1, 1-3
Dlatego słowo może zjednać każde serce, ale może także zniszczyć wszystko. Może ono zbudować najtrwalsze budowle w sercu człowieka, albo nagle pozostawić zgliszcza i pustkowie w duszy człowieka. Dlatego ma ono siłę postawić człowieka na nowo, ale także zrównać go z parterem. Jest jak miecz obusieczny – można wygrać wszystko, albo samemu siebie dać się nim zranić lub zabić.
Ten czas staram się przeżyć w ciszy słów wychodzących ode mnie. Szukam tych wychodzących od Niego. Łaknę i pragnę Jego obecności. Wołam o Jego przyjście, bo mnie przeraża to, co my robimy ze słowem. Ile potrafimy niszczyć, jak łatwo obrzucić błotem, załadować armatę i strzelić bez zastanowienia. Ile można by uniknąć, gdybyśmy chcieli przed tym słowem poszukać Boga, i dopiero zastanowić się czy te mające paść są odpowiednie.
Otrzymaliśmy trudne zadanie, bo mamy ewangelizować. Ale widać wyraźnie, że przez różne słowa dzielimy samych siebie. Spór między spojrzeniami, wmawianie swoich wizji miłości innym, poprawianie i ocenianie wiary ludzi, pouczanie i zwracanie uwagi.
Mam przed oczami obraz tego, jak apostołowie ewangelizowali. Głosili, że Jezus jest Mesjaszem i zmartwychwstał. To nawracało ludzi.
A to, że Jezus zmartwychwstał nie musi być poprzedzone długimi elaboratami, wielką mądrością i głębokością teologiczną. Bo jest jedno źródło, jedna stałość i pewność. W Jego słowach. My wiemy, że Bóg żyje, Bóg kocha i Bóg przyszedł, by siebie ofiarować za nas.
Chciałabym by moje słowa były przepełnione tym, że Jezus żyje.