Uważam, że Bóg dość ciekawie mnie zaprogramował. Jak dostaje jakiś problem na wejściu mielę, liczę, kalkuluje, analizuję póki nie wypluję jakiegoś sensownego wyniku. Kiedyś to były zadania z matmy. Teraz w większości są to rzeczy związane z wiarą, relacjami, aspektami intra- i interpersonalnymi. Nie umiem wieczorem położyć się i natychmiast zapaść w sen. Zawsze czeka mnie co najmniej godzinne myślenie, modlitwa, oddawanie wszystkiego Bogu, przyglądania się sobie. Często temu rejsowi po pokręconych wodach mojego umysłu towarzyszy muzyka. Dużo rzeczy i wszystko dzieje się na raz. Nic tylko czasem dać sobie czymś w łeb. 😉
Jednak ma to ogromną zaletę. Jak w wierze coś mnie męczy, mam pewne wątpliwości, czuję jakieś duchowe przygaszenie lub oddalenie od Niego to dłubię i męczę Boga (a raczej bardziej siebie, Jego nie zmęczę przecież) co jest tego przyczyną. Co jest odpowiedzią na te wzbudzone we mnie wątpliwości. Jak odnaleźć w tym wszystkim Boży spokój, harmonię i ład. Dzisiejszy pokój w sercu odnalazłam dopiero kilkanaście minut przed północą. Tyle z mojego dbania o sen 😉
Cały wieczór coś we mnie siedziało. Posłuchałam bardzo ciekawej konferencji jak sprzątałam łazienkę (jak produktywnie, to od A do Z). Wydaje mi się, że była dość przełomowa. Koniec filmu zsynchronizował się z końcem czyszczenia, więc usiadłam i podelektowałam się tą cudowną chwilą nadziei i wiary, która we mnie została zasiana. Takie drobne, często krótkie dni w tej szarej codzienności zawsze dają kopniaka do działania, motywację do wyprostowania swojej zgarbionej postawy i przypomnienia sobie, by patrzeć na wszystko jako na wielki dar. Bo czym innym, jak nie darem jest życie 😊 Furtka, która została odkrywa w mojej głowie była przeze mnie wcześniej niezbadaną, więc miałam w głowie – tak, z tego będzie coś super. Ale obowiązki wzywały, więc podziękowałam Bogu za spotkanie i DO ROBOTY. Złapała mnie taka niemoc. Myślałam normalnie, że coś mnie trafi. Zawsze wolę, żeby plany działania i ogarniania wszystkiego nie zostawały tylko planami, bo rzeczy na studia się same nie zrobią i nie nauczą. Jednak czułam, że coś we mnie siedziało i wołało, brakowało mi jednak jakiegoś konkretu czy wskazówki. Postawiłam sobie ultimatum – do tej godziny się uczę, potem siadam i myślę skąd ta duchowa niemoc. Były to ciężkie chwile walki i przymuszania się. Uparta jestem jak koza, więc dopięłam swego. Jak skończyłam i postanowiłam zajrzeć to tej studni bez dna, czym jest moja głowa. Zaczerpnęłam, a tam jeden wielki znak zapytania. No to fajnie. To co teraz?… Rzadko przytrafia mi się coś takiego, że gdy już jestem gotowa by mierzyć się z tajfunami myśli i huraganem emocji, to okazuje się, że nie mam punkty zaczepienia ani wskazanego miejsca na mapie gdzie ten kataklizm sieje spustoszenie. Trochę jak siedzenie na minie.
Po pół godzinie odpaliłam Pismo Święte. Mam jeden problem z Pismem gdy je czytam. Jak można dostrzec patrząc na moje wpisy – wystarczy mi jeden werset, żeby zapisać całą stronę. Nie umiem czytać ciurkiem. Jeden fragment noszę w sercu czasem pół dnia, by wieczorem coś spisać. Tym razem, o dziwo, połknęłam całe Dzieje Apostolskie na raz. Dzięki temu zlokalizowałam to, co mnie męczyło.
Na ile Kościół jest ukształtowany przez apostołów, a na ile według pomysłu Boga. Ile jest w nim tego, co wychodzi wyłącznie od ludzi?
Już na początku kształtowania się wspólnoty chrześcijan pojawiały się podziały nawet u apostołów. Dużo jest w tym nieścisłości. Od wczoraj rezonuje we mnie argument kolegi ateisty, że to Paweł nakreślił chrześcijaństwo, ustanowił hierarchię kościelną. On rozpowszechnił Jezusa jako proroka i gdyby nie On o Jezusie by zapomniano (MINI BREAK: żeby nie było! Nie zgadzam się z tym, wczoraj wyjaśniałam to we wpisie i podałam moje kontragumenty, które nasunęły mi się przez pośrednictwo Ducha Świętego). Jak późno po śmierci Jezusa spisano Pisma. Jakoś to wszystko pogłębiało się wraz z dalszą lektrurą, całe te zagubienie i dezorientacja. Moment, gdy Paweł pokłócił się o Marka (Ap 15, 36-41) z Barnabą i rozstał się z nim skłócony. Zaraz po tym w następnym rozdziale pokazane są drobne lub duże, nie mam dobrej miary by porównywać, niepowodzenia. Koniec tego rozdziału zostawił we mnie pewien niesmak, gdy uwolniony z więzienia Paweł mówi : Publicznie, bez sądu biczowali nas, obywateli rzymskich, i wtrącili do więzienia, a teraz cichaczem nas wyrzucają? O, nie! Niech tu sami przyjdą i wyprowadzą nas! (Ap 16, 10-11)
Gdy skończyłam czytać ta niemoc się pogłębiła we mnie. Zrezygnowana, zmarnowana. I CO DALEJ? To jest dobre pytanie, które można Mu zadawać w kółko. Do zmęczenia. Dużo aspektów staram się zrozumieć odkrywając co Bóg chce mi przekazać przez Ewangelię. Codziennie zachwycam się wielowymiarowością i tym, jak w swojej zwięzłości skryta jest niesamowita głębia słów Jezusa. Dzieje Apostolskie są dla mnie czymś trochę bardziej ludzkim, głosem przybranych dzieci Bożych. Brakowało mi mocy przemów jedynego Syna Bożego, Jego mądrości i bezkompromisowości. Zdecydowanie przerósł mnie dzisiaj ten aspekt ludzki, który widziałam na kartkach Biblii.
Na szczęście długo nie musiałam czekać. Szybko dostałam odpowiedź i to taką, jaką lubię najbardziej – pełną nadziei, wiary i miłości. W skrócie – BOŻĄ. Poza tym, co poruszyłam wcześniej siedzi we mnie od wczoraj także ten werset: „Kto się nie uniży jak to dziecko, nie wejdzie do królestwa niebieskiego”. Dopełniła to wszystko dzisiejsze czytanie z Ewangelii: „tylko czy Syn Człowieczy znajdzie wiarę?”
Uświadomiłam sobie, że mogę sobie przestać zaprzątać głowę tym jakimi swoimi słowami będę przekonywać obecnych „żydów, którzy nie chcieli przyjąć Jezusa”. Apostołowie nawracali głównie słowami: Jezus zmartwychwstał. Wierzę w życie. Wierzę w zbawienie. To się prawdziwie zadziało, dlatego to głoszę. Tym żyli i dlatego tym nawracali. W swoim świadectwie nie zawsze muszę sięgać po wysublimowane argumenty mające przekonać rzeszę przeciwników „ciemnoty, która niesie wiara”. Mogę w tym wszystkim, w całkowitej wolności, swobodzie, mając kompletnie gdzieś w co inni wierzą i jak mnie przez to postrzegają, uznawać, że Jezus żyje, że jest i zmartwychwstał. Nie muszę w tym szukać sensu, kminić, starać się wyjaśniać. Mam możliwość życia tym na co dzień, w każdej sekundzie życia. Mam pełną swobodę, by to przyjąć i nie zastanawiać się, co odpowiedzieć na każde ale. Mogę z czystym sumieniem wyswobodzić serce spod kajdan rozumu i otworzyć się na Słowo, które stało się ciałem. Mogę po prostu być dzieckiem. Naiwnym, pokładającym całą ufność w Bogu, bo wiem, że jako kompletnie głupia, często nieudolna życiowo istota nie dam rady bez Ojca. Chcę być bezwarunkowo kochana, szczerze i bez żadnych barier, obostrzeń, ograniczeń. Mogą mi wmawiać, że to tylko autosugestia, że jestem głupia, że jestem nierozumna. Mogę odpowiedzieć na to ze śmiechem: tak! Ja nawet chcę być w tym całkowicie bez wszystkiego, co wychodzi ode mnie – rozumu, wyłącznie własnej logiki, braku zrozumienia, niechęci by przyjąć coś na wiarę. Chcę odrzucić to wszystko przysłaniający mi Jego obraz. Pozwolić sobie doświadczać cudów, bo po prostu wierzę. Mam w sobie pragnienie, by wołać: przytul. Przyznam, że z pewną niecierpliwością czekam aż zrobi to w Niebie. (Raz się zdenerwowałam, że nie może zrobić tego teraz i już, i jak ja chcę. Kompletne bycie dzieckiem, ale dlatego będzie mi wybaczone 😉 )
Chciałabym zdjąć na chwilę sobie z głowy ten ciężar chęci rozkminienia z Bogiem wszystkiego, co mi podsunie. Pragnę by na chwilę wyluzować, pozwolić Jemu być tym wszechmocnym i wszystko ogarniającym. Dzięki temu ja mogę się szczerze cieszyć tym, że Jezus żyje i zmartwychwstał.