Kiedy nadszedł czas uczty, posłał swego sługę, aby powiedział zaproszonym: „Przyjdźcie, bo już wszystko jest gotowe” [… ]Jeszcze inny rzekł: „Poślubiłem żonę i dlatego nie mogę przyjść”.
Łk 14, 17. 20
Wydaje mi się, że jest to jedno z najcięższych możliwych starć w naszym życiu. Po jednej stronie ringu miłość do Boga, która często wydaje się odległa, platoniczna, cicha i trudna do dotknięcia. Z drugiej mamy tę tak silnie napędzaną pragnieniami serca, pożądaniem, tęsknotą, bliskością fizyczną, tak mocno przyciągającą naszą uwagę i tak często dającą obietnice, że właśnie w związku znajdzie się dopełnienie siebie. Nie trudno przewidzieć która dominuje w naszym życiu. (Do czasu póki poważnie się na niej nie przejedziemy.)
Na łamach Ewangelii temat relacji damsko-męskich jest bardzo rzadko poruszany, a zarazem jako jeden z niewielu tematów ma tak jasno postawione granice. Małżeństwo to połączenie kobiety i mężczyzny w jedno ciało. Dzieje się to za pośrednictwem Boga, więc człowiek nie powinien tego rozdzielać ani niszczyć. Dosadnie, konkretnie, na temat. Jednak czuję niedosyt. Szczególnie, że przyjęcie sakrament małżeństwa to przysięga, przed Bogiem i przed tą jedyną osobą, trwania we wzajemnej miłości aż do końca dni swojego życia. Jest to sprawa ogromnego kalibru. Dzielisz swoje serce nie tylko z Bogiem, ale w tym SAKRAMENCIE (z Jego pomocą, wsparciem, powierzając mu także troskę nad tym związkiem i prosząc o to, by uczył jak miłować) decydujesz się ofiarować swojego ducha i ciało także jednej, wybranej osobie. Miłość między ludźmi jest przypieczętowana w sferze sacrum, przez pośrednictwo kapłana, wzbogacona Eucharystią i stanem łaski uświęcającej. Jasne przypomnienie dla małżonków, że swojego serca nigdy nie mogą zamknąć na Tego, Który powinien stać zawsze na pierwszym miejscu i nie skończyło się to tak, jak w rozważanym fragmencie czytania.
To jak ogromnie niszczące działanie ma robienie sobie ze związku bożka często ukazuje się w momencie poważnie „złamanego serca”. Kiedy myślimy, że właśnie nam się skończył świat, że nie wiemy co dalej, nie umiemy poradzić sobie z tym, że zostaliśmy nagle sami. To ile siebie, swojej otwartości, zaangażowania, ciała ofiarowaliśmy partnerowi przykłada się do natężenia bólu, cierpienia, tęsknoty i skali obrażeń zostawionych na sercu. Im mocniej kochaliśmy, tym trudniej pokochać ponownie. Im więcej takich odrzuceń, niewypałów, zawiedzionych nadziei, momentów wykorzystania i zostawienia, tym nasze serce staje się bardziej pokiereszowane i znieczulone. Przejawia się to w relacjach bez zaangażowania, płytkich związkach ukierunkowanych na zbliżenia fizyczne, przedmiotowym traktowaniu drugiej strony i siebie. Jednak także, paradoksalnie, pod warstwą bólu i ran, wyżera się ogromna tęsknota i pragnienie zostania prawdziwie, bezwarunkowo i niezawodnie pokochanym. Ten dualizm pcha nas, w konsekwencji, w dalsze niszczące zachowania, burzliwe przygody, zranienia, działanie pod wpływem chwili, by zaspokoić tę palącą potrzebę bliskości i dotyku jednocześnie podsycając to, czego nam najbardziej potrzeba.
Czy dotyk musi być tylko fizyczny? Czy musi tak dominować nad nami? Jeśli powiem, że jest coś, co może zadziałać mocniej niż gorący pocałunek i seks? Jak często chcemy schować się w ramiona pełne ciepła, akceptacji i miłości? Czy w momentach, kiedy mamy dosyć i brakuje nam sił, to czy nie przypadkiem taką dawką energii nie jest objęcie, muśnięcie pleców na znak otuchy, otrzymanie wyciągniętej ręki by móc być podniesionym z podłogi?
My potrzebujemy dotyku, ale tego pełnego miłości. Nie związków na chwilę, nie dawki adrenaliny, nie parzącego ognia pożądania, nie zabawy i bycia obojętnym na uczucia.
Jest tylko jedna Osoba, która dotyka serce. Żaden inny człowiek nie ma w sobie takiej mocy, takich predyspozycji by to uczynić. Nikt stąpający po tej ziemi nie obmyje i nie opatrzy zranień na duszy. My tylko możemy uczyć się kochać innych i, w pełnym zaufaniu wobec Niego, próbować stawiać drugą osobę w tym samym miejscu swojego życia, co siebie samego. Złączenie się w jedno ciało rozumiem jako decyzję, by od tego czasu razem wzrastać duchowo, cieleśnie, materialnie, w sferze modlitwy, szukając bliskości z Nim i z sobą nawzajem. Przy takim postanowieniu jest się świadomym, że tych płaszczyzn nie można rozgraniczyć. Jedynie żyjąc w Jego miłości można próbować pokochać drugiego człowieka.
Jak opisać Jego dotyk?
Kiedy prowadzi Cię przez miejsca umarłe w Tobie i pyta spokojnie, cicho, ale zdecydowanie, gotowy to przyjąć – „mogę się tym zająć?”. To jest to uczucie, kiedy w końcu spotykasz lekarza, który wie jak się zatroszczyć o to, na co nikt nigdy wcześniej nie mógł nic zaradzić. Kiedy jesteś świadomy, że z największą delikatnością, a jednocześnie siłą, która może podźwignąć największe ciężary, podnosi Cię tam, gdzie wcześniej byłeś rozłożony na łopatki i wylewa Ducha, by już nigdy z tego miejsca nie uchodziło życie. Ziejące dziury, jaskrawo broczące szkarłatem krwi, stają się tylko przeszłością, wspomnieniem, blizną. Czasem grubą, twardą i nie do wygojenia, ale nie doskwierającą czy pozbawiającą mobilności. To są także momenty postawienia przed lustrem i pokazania słabości, które przytłaczają, odbierają samoakceptację i są przeszkodami, by umieć spojrzeć na siebie z szacunkiem. Wtedy wskazanie drogi jak z nimi walczyć, bycie obdarowanym odpowiednimi siłami i motywacją jest nowym światłem nadziei by zmienić siebie. Jednak najważniejsze w tym wszystkim jest to uczucie bycia pięknym, wartościowym, kimś niepowtarzalnym i kochanym takim, jakim się jest. Beż żadnych ale, bez możliwości odrzucenia, odwrócenia się od ciebie. Bo ten kto mówi kocham, zna ciebie na wylot. Lepiej niż ty sam siebie.
Nawet jeśli świat Cię znienawidził lub zrobiłeś to Ty sam, to zawsze jest Ktoś, kto mimo, że widzi o wiele więcej zła i grzechu w Tobie, niż ktokolwiek jest w stanie dostrzec, dalej mówi „Kocham. Za takiego Ciebie umarłem na krzyżu. Bo masz w sobie tyle dobra, piękna i miłości, nie było innej możliwości. I dlatego musiałem zmartwychwstać.”