W tym czasie przyszli jacyś ludzie i donieśli Jezusowi o Galilejczykach, których krew Piłat zmieszał z krwią ich ofiar. Jezus im odpowiedział: „Czyż myślicie, że ci Galilejczycy byli większymi grzesznikami niż inni mieszkańcy Galilei, iż to ucierpieli? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy podobnie zginiecie. Albo myślicie, że owych osiemnastu, na których zwaliła się wieża w Siloam i zabiła ich, było większymi winowajcami niż inni mieszkańcy Jeruzalem? Bynajmniej, powiadam wam; lecz jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie”.
Łk 13, 2-5
Nie ma wybranków w działaniu grzechu. Nie ma żadnej taryfy ulgowej, łagodnego traktowania, pobłażania ani możliwości ominięcia czy ucieczki. Każdy z nas pod tym względem jest taktowany identycznie. W obliczu grzechu wszyscy jesteśmy tak samo marni, słabi. Nie mamy możliwości uzbrojenia się w adekwatny oręż do walki ze złem ani wejścia w posiadanie odpowiedniego działa, które możemy wytoczyć, by choć odrobinę nadszarpnąć fasadę spustoszenia i ciemności, z której rodzi się oderwanie od miłości Boga. Jesteśmy z góry skazani na śmierć, łzy, cierpienie i ból. Tak naprawdę, wbrew temu, co nam się wydaje, nie ma dla nas żadnej barwnej, wymarzonej przez nasze pragnienia, perspektywy przyszłości, siły i mocy, która płynie z faktu bycia człowiekiem, możliwości władania tym światem, co części z nas wydaje się być przypisanym od urodzenia przywilejem, posiadania intelektu, z którymi umysł innej istoty żywej nie może się równać. Wszystkie naj, które sobie przypisujemy są niczym. Ułudą. Płaskimi obrazami malowanymi w naszej wyobraźni, które później próbujemy nałożyć na nasz trój- (a nawet cztero-)wymiarowy świat i dziwimy się, czemu nie pokrywa on idealnie naszej rzeczywistości.
Nie unikniemy rzezi duszy, którą szatan dla nas zgotował, przygniecenia cierpieniem, słabością, żalem, nienawiścią. Zostawione same sobie krwawiące serce, zmiażdżony bólem duch. Skazani na brak miłości oraz nieumiejętność jej szukania, dawania, pomnażania i przyjmowania. Budowle złożone z cegiełek mających źródło w skutkach grzechu grzebiące ludzi, wyroki śmierci egzekwowane przez władcę ciemności – to spotka także nas. Może już nas spotkało. Czujemy się martwi w sercu, pozbawieni uczuć i emocji. Chodzimy po ziemi funkcjonując jak automat. Zanurzeni w szarej codzienności, zatopieni w obowiązkach uciekamy w puste rozrywki i niezobowiązujące relacje. Czasem aplikujemy sobie różne remedia, szukamy dawek adrenaliny w postaci burzliwych, namiętnych związków, niebezpiecznym zachowaniu, uzależniających używkach, pobijaniu własnych limitów psychicznych i fizycznych, kreowaniu wizerunku doskonałego i udoskonalaniu talentów. Mimo bijących serc chodzący umarli…
Masz przed sobą osobę, którą kochasz. Jest ona zamknięta w klatce na kłódkę. Ty dzierżysz klucz. I podajesz go tej osobie mówiąc, otwórz i wyjdź, bo wiesz, że inaczej umrze. Ona jednak nie przyjmuje go. Ty patrzysz jak powoli umiera, z pragnienia, głodu, chłodu czy choroby. Często krzyczysz – wyciągnij dłoń, a wręczę ci ten klucz! Przyjmij moją pomoc! Ale ona rezygnuje. Umiera. Ty nic nie możesz zrobić.
„Jeśli się nie nawrócicie, wszyscy tak samo zginiecie…”
Jakim tonem to mówił Jezus? Jakie emocje zabarwiały te słowa? Co musiał czuć ten Jedyny, który był świadomy siły grzechu i miał przed oczami perspektywę przyszłości każdego z nas, w której nie było by Jego ofiary, zwalczającej całe to zło tego świata? Ten, który był świadomy tego, że każdy z nas będzie wsadzony do klatki pozbawiającej nas miłości Boga więc zdecydował się przynieść nam klucz na swoich barkach w postaci krzyża. Jak my to wszystko postrzegamy? Czy przyjmujemy to drzewo jako symbol zbawienia i ratunku? Czy dostrzegamy na nim wiszącego Jezusa, który przed swoją śmiercią mówi: „przebacz im Ojcze, bo nie wiedzą co czynią?”. Te słowa pokazują nam, że my nie jesteśmy świadomi spustoszenia, które sieje grzech, nie wiemy, że cele, w których tkwimy są nie do sforsowania. Nie ma z nich ucieczki. Choć, paradoksalnie, by wyjść wystarczy tak niewiele. Należy tylko wyciągnąć dłoń po klucz. Poprosić, a otrzymamy wolność.
To jest wymiar miłości, której nigdy nie pojmiemy. Bóg, który codziennie widzi śmierć wszystkich ludzi odwracających się od Niego, a jednak pozwala nam na to, bo kocha. Sam nie chce nikogo zmuszać do miłości. Pozwala nam wybrać, czy pozwolimy się uratować. Zostawia nam wolną wolę do samego końca, mimo że Sam cierpi widząc nas krwawiących, pełnych bólu i naznaczonych licznymi ranami. W kochaniu jedną z trudniejszych rzeczy jest zaakceptowanie tego, że ktoś inny może tę miłość odrzucić. A jeszcze trudniejszą jest trwanie w niej, aż do końca czyichś dni. Majestat Jego miłości jest w tym, że umarł za każdego, dając każdemu, w każdej chwili, możliwość powrotu, powstania, wyjścia na światło i zmartwychwstania. Nie ma wyjątków od tej propozycji, nie ma także możliwości, by wycofał ofertę pokochania. Nie ma zamkniętej bramy do Nieba przez Niego. To nasze decyzje powodują, że giniemy.